Może i na czasie, bo środa popielcowa więc "wypada" myśleć o przemijalności. Ale właściwie dlaczego w kulturze katolickiej ma to wydźwięk aż tak poważny? Zamiast zachęty do cieszenia się każdą każdą chwilą i szerszej perspektywy życia?
A może i (ta melancholia) z powodu jutrzejszych imienin?
Przypomina mi się jak obchodziliśmy imieniny w pracy, w czasach przedkapitalistycznych. Solenizant mógł sobie tego dnia pozwolić na mniejszą pracowitość, częstował czymś słodkim, serwował kawy i herbaty, przyjmował kwiaty i miłe słowa, dotrzymywał towarzystwa współpracownikom, którym udało się wygospodarować chwilkę na pogawędkę. Moją specjalnością były kremówki. Piekłam je dobre kilkanaście lat i stało się to na tyle zwyczajem, że nie narażałam siebie i innych na rozczarowanie z powodu zastąpienia ich innym ciastem. Było to bardzo miłe świętowanie. Może nawet milsze niż impreza w gronie przyjaciół, która na ogól wypadała innego dnia - w jakąś bliską sobotę i kosztowała dużo więcej przygotowań. A miło było oczywiście i w inny sposób.
Ciekawe, że moje imieniny pojawiły się w kalendarzu dopiero kiedy byłam w liceum. I nie miały wtedy konkurencji w postaci Walentynek.
Niemcy nie obchodzą imienin tylko urodziny. Szczególnie te okrągłe. Wtedy niektórzy dekorują całe domy, np na osiemnaste (niby nie okrągłe ale znaczące) obwiesza się dom łańcuchem z pudełek po papierosach, a na 25-te skarpetami (nie mam pojęcia co mają na myśli?).
Zima wciąż nie daje jeszcze za wygraną i przyczaja się na dachach.